Postem tym
rozpoczynam cykl opowieści o Syrii, gdzie miałam okazję przebywać jeszcze przed
wybuchem wojny domowej. Wspomnienia nieco się już zatarły, ale obrazy
niezwykłych miejsc, tak odmiennych od tego wszystkiego, co w życiu widziałam,
stają mi na nowo przed oczami przywołując żar syryjskiego słońca, gwar
damasceńskich uliczek, wszechotaczającą kakofonię klaksonów, nawoływania muezzinów, zapach jaśminu,
orientalnych przypraw i kawy z kardamonem.
Niezwykły klasztor
Aby dostać się do
klasztoru znajdującego się na samej górze należało pokonać 350 kamiennych
stopni, co przy temperaturze 40 stopni C i piekącym słońcu było nie lada wyczynem.
Jako że nie było tam jakiejkolwiek innej drogi, ani czegoś w rodzaju windy, zaopatrzenie
do klasztoru było wciągane za pomocą prostego mechanizmu dźwigni działającej na
zasadzie przeciągania sznurów. Na prawo znajdowała się część męska, a na lewo
część damska i wspólna. Drzwi wejściowe do klasztoru były na tyle niskie, żeby
schylić czoło i tym samym ukorzyć się
przekraczając próg przybytku Bożego (wiele świątyni była w ten sposób budowana,
właśnie aby uczyć pokory). W części wspólnej wchodziło się na dziedziniec,
gdzie przebywali turyści, krzątali się mnisi i mniszki. Ciekawostką jest, że
zarówno pożywienie, jak i nocleg były całkowicie darmowe. Zwyczajowo przyjęło się jednak, że w odwiedziny do mnichów brało się zawsze ciastka lub inne
słodkości, które były natychmiastowo rozdysponowywane wśród strudzonych
turystów. W zamian za nocleg i pożywienie zwyczajowo pomagało się też w codziennych
czynnościach, w kuchni czy przy nakryciu stołu. Jeśli chciało się dłużej korzystać
z gościnności mnichów należało pracować znacznie więcej niż inni według zasady:
im dłużej zostajesz, tym częściej pomagasz.
Będąc tam miałam
okazję spać na dachu monastyru. Nie z musu -
z wyboru. Miejsca w celach było wystarczająco. Noc była chłodna, komary
nie dawały spać, ale świt zrekompensował mi wszelkie niedogodności nocy.
Pobyt w Deir Mar Musa
był dla mnie doświadczeniem szczególnym. To monastyr, więc dużą wagę
przywiązywało się tu do medytacji, wyciszenia i modlitwy. Do Deir Mar Musa
przyjechać mógł każdy pod warunkiem respektowania jednej podstawowej zasady:
jeśli nie uczestniczysz w modlitwie, zachowaj ciszę. Mnisi skrupulatnie pilnowali,
aby śmiechem czy rozmowami nie przeszkadzano innym osobom pragnącym się wyciszyć i spotkać z Bogiem. Uczestnicząc w tamtejszej mszy miałam wrażenie
jakbym przeniosła się do czasów Chrystusa. Była to dla mnie niezwykła podróż w czasie
i przestrzeni do świata pierwszych chrześcijan. Ciepłe światło świec, surowość
świątyni, niezwykłe freski, wszędzie dywany i poduchy, na których siadaliśmy po
turecku wszystko to robiło wrażenie niezwykłe. W centrum kaplicy znajdował się ołtarz,
a przed nim Biblia, na takim stojaku jak Koran. Mnisi w białych galabijach
odprawiali mszę po arabsku, a komunia przypominała mi tą z Ostatniej Wieczerzy
– wino i chleb podawano sobie z rąk do rąk.
Po mszy w świątyni był czas na rozmowę (!), podzielenie się swoimi
przemyśleniami, wrażeniami z pobytu w klasztorze i na każdy inny temat. Wszystko
to zrobiło na mnie piorunujące wrażenie przede wszystkim dlatego, że
kontrastowało w ogromnym stopniu ze sztywną liturgią obrządku
rzymsko-katolickiego, jaki do tej pory znałam. Wyobraziłam sobie, że właśnie tak
musiały wyglądać spotkania pierwszych chrześcijan i zdałam sobie sprawę jak
dalece od tamtych czasów ewoluowała forma oddawania czci Bogu.
Najboleśniejsze jest
to, że wojna domowa nie oszczędziła tego niezwykłego miejsca. Mnisi opisali na
swojej stronie kilka incydentów do jakiś doszło w ostatnim czasie. Najpierw
bandyci wtargnęli do klasztoru pod pretekstem szukania broni i pieniędzy, z
drugim razem okradli sklep znajdujący się na dole przed klasztorem. Do kradzieży
doszło też w sierpniu 2012 roku. W samym klasztorze nie ma tak naprawdę co
ukraść, ale trzeba pamiętać o tym, że mnisi prowadzą gospodarstwo rolne, które
jest źródłem utrzymania dla całej społeczności klasztornej, a także okolicznych
mieszkańców. To właśnie ono padło łupem bandytów. Ukradziono ponad 100 kóz,
traktor i inne maszyny na łączną wartość 35 000 Euro.
Wspólnota klasztorna
Deir Mar Musa na swojej stronie zamieściła następujący komunikat: „Czy się boimy? Tak.
Ale staramy się być ostrożni i
solidaryzować się z narodem syryjskim, który stawia czoło tak wielkiej niedoli.
Oddajemy się w ręce Pana, prowadząc życie pełne modlitwy i wstawiennictwa na
rzecz pokoju i pojednania.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz