piątek, 29 listopada 2013

Australijskie poczucie humoru



Początki australijskiego humoru sięgają czasów zsyłek skazańców z Wielkiej Brytanii w XVIII wieku. To specyficzne poczucie humoru  rozwinęło się więc w reakcji na zaistniałe trudne warunki i jest rozpoznawalne (choć może nie zawsze zrozumiałe) na całym świecie, jako wyraźnie australijskie. Humor ten jest suchy, anty-autorytarny, pełen skrajności, ironii i autoironii.

"No worries, mate"
Kraj sam w sobie jest swoistym żartem: surfujesz i możesz dostać się w paszczę rekina, zostać porażony przez meduzę, zjedzony przez krokodyla, ukąszony przez jadowitego pająka lub po powrocie nie znaleźć domu, bo wcześniej spłonął w pożarze buszu. Stąd pochodzi właśnie cała filozofia „no worries” czyli „nie martw się”. Jest to ulubiona riposta Australijczyka. Wszystko jest "no worries". Twoja babka zmarła? "No worries, mate (przynajmniej użyźni glebę)", Wujek został sparaliżowany po ukąszeniu przez jadowitego węża? "No worries, mate, (jest już z nim lepiej, bo właśnie mrugnął lewym okiem)" Taki jest właśnie australijski humor - szokujący dla przeciętnego Europejczyka.


Czarny humor
Powyższy przykład pokazuje, że Australijczycy mają raczej czarne poczucie humoru. Podczas gdy w wielu kulturach uważa się za niesmaczne żartować z trudnych lub tragicznych okoliczności, Australijczycy mają tendencję do śmiania się z trudności. Być może umiejętność ta wynika z brutalnej australijskiej przeszłości, gdzie humor był  sposobem radzenia sobie w złej sytuacji i przezwyciężenia problemów, których w tych warunkach i klimacie było i jest mnóstwo.

Australijczycy mają również bardzo silne anty-autorytarne poczucie humoru, które znowu jest odbiciem australijskiej przeszłości. Ten aspekt sięga czasów kolonialnych, kiedy zdolność do rozśmieszenia policjanta lub innego przedstawiciela władzy często oznaczała różnicę między szubienicą lub więzieniem a wolnością. Przykładem jest skazaniec o imieniu Billy Blue, który został zesłany do Sydney za kradzież niewielkiej ilości cukru. Był on znany wśród urzędników za swoje twórcze i niezwykle zabawne wyjaśnienia łamania prawa. Miał do tego prawdziwy talent, który wiele razy pozwolił mu uniknąć odpowiedzialności. Po wpadce za przemyt alkoholu tłumaczył, że po prostu znalazł go pływający swobodnie w Sydney Harbour i został złapany, zanim mógł donieść o tym fakcie władzom. Władze "uwierzyły" w jego wyjaśnienia i Billy był wolny, aby kontynuować swoje wybryki.


Australijczycy mają także silną tradycję śmiania się z samych siebie. Jednym z najpopularniejszych komików stand-up show jest Steady Eddy, który cierpi na porażenie mózgowe i wykorzystuje swoją niepełnosprawność jako materiał do swoich skeczy. W jednym z nich skarży się, jak trudno jest mu znaleźć miłość – za każdym razem, kiedy widzi piękną kobietę, zaraz przychodzi mu do głowy myśl „żeby ona chociaż kulała”. 


Australia na wesoło
                                     ***
Anglik, zaraz po wyjściu z samolotu na lotnisku w Sydney, rozmawia z australijskim oficerem imigracyjnym. Wreszcie, kiedy przychodzi kolej na wbicie stempla do paszportu, oficer zadaje standardowe pytania:

Oficer: Jak długo zamierza Pan zostać w Australii?

Anglik: Tydzień.

Oficer: Jaki jest cel podróży?

Anglik: Biznesowy.

Oficer: Czy ma Pan jakieś wcześniejsze wyroki karne?
Anglik: Nie wiedziałem, że to jest jeszcze wymagane!

                                     ***
Ricky chce wrócić do domu do Melbourne, więc dzwoni do Qantas Airlines, żeby zarezerwować lot. Pracownik infolinii pyta go: "Ile osób leci z Panem?" Ricky zdumiony odpowiada: "A skąd mam to wiedzieć. To wasz samolot!"
                                     ***
Amerykanin: Wow, to jesteś z Australii!
Australijczyk: Taaa.
Amerykanin: A więc lubisz jeździć na kangurze do szkoły?
Australijczyk: Nie wiem, a ty lubisz jeździć do szkoły na grubasie?
                                     
                                    ***
P: Jak długo zajmuje australijskiemu mężczyźnie wymiana żarówki? 
O: Ani sekundy. To zadanie kobiety.

P: Dlaczego kangury nie lubią deszczu?
O: Bo ich pociechy nie mogą bawić się na zewnątrz.

P: Jaka jest różnica między australijskim ślubem a pogrzebem?
O: O jednego pijanego mniej na pogrzebie.








środa, 27 listopada 2013

Radykalna zmiana życia: wyjazd do Kanady


Syndrom Gauguina, nie tylko u mężczyzn i nie tylko po 40-stce
Coraz więcej osób, dobiegając najczęściej połowy życia, decyduje się na drastyczną zmianę dotychczasowego życia. Zmiana ta przejawia się najczęściej w porzuceniu dobrze płatnej pracy, pozycji społecznej, stabilizacji, często partnera/partnerki, w imię pogoni za marzeniami.

Kryzys wieku średniego, syndrom Gauguina, kryzys połowy życia, wypalenie – nazwy są rozmaite, ale najczęściej kojarzą się z mężczyzną po 40-stce. Zmęczony i sfrustrowany szarą codziennością ów "mężczyzna" pewnego dnia uświadamia sobie, że jego życie nie ma sensu, czas upływa nieubłaganie, a on chce dokonać czegoś w swoim życiu, spełnić swoje pragnienia. Rzuca zatem pracę i rozpoczyna całkiem nowe życie...


Co ciekawe, współcześnie syndrom Gauguina dotyka coraz częściej kobiety, a granica wieku, w którym pojawiają się jego pierwsze symptomy sukcesywnie się obniża. Wynika to ze współczesnego trybu życia, wszechobecnego pędu, przytłoczenia materializmem i konsumpcjonizmem, nadmierną odpowiedzialnością, stresem i strachem. Ludzie żyją szybciej, wcześniej odnoszą sukcesy zawodowe, prędzej też odczuwają skutki wypalenia i braku sensu życia.

Z czasem zmienia się też ich system wartości, priorytety, a chwila refleksji i zatrzymania się w szaleńczym pędzie współczesności, powoduje nowe spojrzenie na siebie i swoje dotychczasowe życie zawodowe czy osobiste. Osoby takie nie chcą dłużej wieść życia, które nie daje im spełnienia i zadowolenia. Naturalnym następstwem tej sytuacji jest pojawienie się w nich pragnienia drastycznej zmiany, która nada nowy sens ich życiu.

Nazwa syndromu Gauguina pochodzi od nazwiska słynnego malarza i rzeźbiarza francuskiego Paula Gauguina, który rzucił wszystko i wyjechał na Tahiti, gdzie stworzył swoje najwspanialsze obrazy. Jego życie pełne burzliwych zwrotów i zmian jest wyrazem przemian osobowości. Dokonują się one poprzez zmianę ról i zadań, które do tej pory dominowały w życiu. Dokonują się również zmiany priorytetów, wartości i celów życiowych. Następstwem przemiany jest uwolnienie energii twórczej, która pozwala na spełnienie nowej wizji własnego życia i odszukania swojego autentycznego Ja. Dokonanie takiej zmiany życiowej budzi wiele kontrowersji i najczęściej spotyka się z brakiem zrozumienia ze strony środowiska czy rodziny. Często bowiem pociąga za sobą społeczną i ekonomiczną degradację, ale daje jednak w zamian poczucie wolności i spełnienia.

Historia Sakury, która postanowiła wyjechać do Kanady
Przedstawię Wam historię Polki o pseudonimie Sakura, która w wieku mniej więcej 30 lat przeżyła nagły zwrot w swoim życiu, który odpowiada syndromowi Gauguina. Po kilku latach pracy w korporacji postanowiła rzucić wszystko i wyjechać do Kanady w ramach programu International Experience Canada i w ten sposób rozpocząć swoją podróż dookoła świata. Jej historia tak mnie urzekła, że pozwolę ją sobie przytoczyć w całości. Być może stanie się ona dla kogoś inspiracją i zachętą do realizacji marzeń.

„MOJA HISTORIA chyba jest nieco inna niż większości przyszłych emigrantów. Jeszcze rok temu byłam PRAWIE lemingiem tzn. miałam dobrą pracę (czytaj: czasami budzik zastaje cię przed komputerem ale stać cię na kilka urlopów w roku); cztery koła z gwiazdą w podziemnym garażu (choć to akurat nie ze względu na bycie snobem tylko przez brak umiejętności obsługi manualnej skrzyni biegów – tak to jest jak się człowiek uczy jeździć w USA); plan dnia dopchnięty kolanem, bo doba jest po to żeby wycisnąć ją jak cytrynę a sen to strata czasu, której jednak nie da się uniknąć; urlop roboczy – a co to takiego? urlop jest po to żeby na lotnisko jechać prosto z pracy; postawa wobec oszczędzania: dziękuję, postoję!. Prawdziwy leming powinien mieć jednak kredyt hipoteczny i mieszkanie lub dom zakupiony od jakiegoś popularnego dewelopera. A ja…. no cóż, przez pierwsze lata szukałam wymówek, a potem to już było jawne zapieranie się rękami i nogami przed nabyciem własnego M. Dlaczego? Bo nie chciałam być przypięta grubym łańcuchem do korporacji. Bo choć miałam „dobrą pracę”, hobby którym żyłam i wspaniałych przyjaciół to jednak ciągle wracała ta natrętna myśl, że to nie jest moje miejsce na ziemi i nie moja bajka. Tymczasem… kolejne deadliny na rzucenie roboty mijały i ….nic. Widać potrzebny był jakiś katalizator. W moim przypadku był to … niespodziewany awans na horyzoncie. Szybka piłka = szybka decyzja. Albo awans, własne M, łańcuch i raz na zawsze odpuszczam mrzonki o byciu wolnym duchem i podróżowaniu albo „trzeba być twardym nie miętkim” i skakać na głęboką wodę. I nagle KLIK, trybiki zaskoczyły, reakcja łańcuchowa ruszyła … ku ogólnej konsternacji wszystkich bardziej i mniej zainteresowanych wzięłam głęboki wdech i skoczyłam. Dlaczego konsternacji: no cóż spróbujcie powiedzieć szefowi że lubicie tę robotę ale generalnie chcecie od życia czegoś innego i właśnie doszliście do wniosku że się starzejecie i nie macie już więcej czasu do zmarnowania. Gwarantuję, że za ten wyraz twarzy nie da się zapłacić kartą Mastercard . Rodzina i znajomi: rzucasz pracę nie mając nowej = niedobrze, rzucasz pracę nie mając nawet pomysłu na to co chcesz zrobić ze swoim życiem = jeszcze gorzej. Mijają 3 miesiące, zbliża się termin odejścia z pracy, a ty wciąż na pytanie: CO DALEJ??!!! odpowiadasz: w sumie to jeszcze nie wiem, coś się wymyśli, na razie cieszę się wolnością i odpoczywam (i tutaj w stronę mojego byłego pracodawcy głęboki ukłon, za to że mimo konsumpcyjnego stylu życia stać mnie na to, żeby tak powiedzieć: dziękujemy ci essi Johnson!) … na tym etapie nawet najbliżsi przyjaciele zastanawiają się czy wciąż jeszcze gratulować ci odwagi czy może już zacząć się rozglądać za dobrym psychiatrą."

Bardzo jestem ciekawa jej dalszych losów. Sakura jest obecnie w Vancouver i prowadzi bloga:

poniedziałek, 25 listopada 2013

Praca w Kanadzie



Zanim zdecydujesz się na wyjazd
Przygotowując się do wyjazdu, spędziłam kilka dobrych tygodni na zbieraniu i analizowaniu informacji na temat wyjazdu do Kanady. Była to dość intensywna analiza, gdzie ilość plusów i minusów właściwie się równoważyła. Doszłam do wniosku, że wyjazd do Kanady zdecydowanie nie jest dla każdego i czasem sam entuzjazm, i wiara zdają się nie wystarczać. Lepiej jest zgłębić temat zawczasu, będąc w Polsce i przygotować się przynajmniej psychicznie do tego, co nas czeka po drugiej stronie oceanu i jechać tam z pełną świadomością, niż potem przeżyć gorzkie rozczarowanie. Dzisiejszy wpis pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu, ale mam nadzieję, że stworzy, razem z moimi innymi wpisami, pełen obraz tego, czego można się po wyjeździe do Kanady spodziewać.


Przygotowałam listę aspektów dotyczących kwestii podjęcia pracy w Kanadzie dla osób, które zamierzają wyjechać tam na stałe. Moja analiza nie jest czysto teoretyczna, ale poparta relacją osób, które tam wyjechały. 

1. Zaczynasz od zera
Należy zdać sobie sprawę z kilku istotnych kwestii. W Kanadzie zaczynasz od zera, niezależnie od statusu, jaki miałeś w swoim ojczystym kraju. 

2. Kanadyjskie wykształcenie
Okazuje się, że wykształcenie inne niż kanadyjskie nie jest raczej respektowane. Ktoś kto ma w Polsce wykształcenie, profesję i wieloletnie doświadczenie, przyjeżdżając do Kanady często musi się liczyć z tym, że po raz kolejny pójdzie na studia, zrobi dodatkowe kursy czy też będzie zdawał egzaminy nostryfikacyjne, licencyjne lub językowe. Zajmuje to zwykle kilka lat. Jest taki żart, że Toronto ma najlepiej wykształconych taksówkarzy, bo są to często imigranci z Indii ze stopniem naukowym doktora. Mówi się nawet o syndromie taksówkarza.

3. Kanadyjskie doświadczenie
Znalezienie pracy odpowiadającej swoim kwalifikacjom jest na początku bardzo trudne. Nawet jeśli posiadasz najlepsze kwalifikacje (na papierze), pracodawca chce zobaczyć twoje kanadyjskie doświadczenie. Ale jak możesz pochwalić się swoim kanadyjskim doświadczeniem, jeśli miesiąc temu przyleciałeś i dopiero zaczynasz? Większość nowo przybyłych imigrantów przechodzi przez to samo błędne koło, niezależnie od kraju pochodzenia. Wiążę się z tym konieczność schowania na początek dumy i ambicji do kieszeni i znalezienia na początek tzw. survival job, która zaspokoi podstawowe potrzeby finansowe.

4. Stały pobyt
Kwestia twojego statusu w Kanadzie może być decydująca czy dostaniesz pracę, czy nie. Wielu pracodawców na starcie wyklucza osoby, które nie mają stałego pobytu. Jest to istotne ograniczenie, dla kogoś, kto ma tylko pozwolenie na pracę na określony czas. W praktyce wygląda to tak, że większość stanowisk jest zarezerwowana dla Kanadyjczyków, a w ofercie pracy na dole małym druczkiem jest zamieszczona informacja, że preferowane są osoby posiadające permanent residence. Na rezydenturę czeka się zwykle kilka lat, co na ten czas eliminuje praktycznie z rynku pracy.

5. Potrzebujesz auta do pracy?
Jeśli w EU posiadasz już wypracowane zniżki na ubezpieczenie samochodu czy motoru, musisz pamiętać, że w Kanadzie nie są one respektowane. I mimo, że posiadasz prawo jazdy europejskie to i tak musisz wyrobić kanadyjskie, żeby zdobyć doświadczenie w jeździe po Kanadzie. Dopiero od tego momentu będziesz mógł zacząć zbierać zniżki na ubezpieczenie. Co za tym idzie, za niewielkie stare zdezelowane auto na starcie zapłacisz kilka tysięcy dolarów za pierwszy rok ubezpieczenia.

6. Bariery
Przeszkód w osiągnięciu sukcesu w zawodzie przez wykwalifikowanych pracowników, którzy przybyli do Kanady jest kilka i są to najczęściej: brak wiedzy kanadyjskich pracodawców na temat zagranicznych kwalifikacji zawodowych, nieznajomość procedur licencyjnych, które uznają ważność kwalifikacji imigrantów, brak powiązań zawodowych, brak znajomości żargonu biznesowego, zawodowego, no i oczywiście brak kanadyjskiego doświadczenia. Listę tych barier zamykają różnice mentalnościowe i kulturowe.

7. Jak szukać pracy?
Jeśli już pomyślnie przeszedłeś chrzest bojowy i nie wróciłeś do Polski, zaczyna się dla ciebie kolejny etap walki. W Kanadzie trzeba wiedzieć, jakiej pracy dokładnie się szuka, w jakiej branży chce się znaleźć zatrudnienie. Trzeba odrzucić polską mentalność, że jakoś to będzie i że coś się trafi, bo to do niczego nie doprowadzi. O wysyłaniu cv na chybił trafił na wszelkie ogłoszenia o pracę na odpowiednikach portali typu pracuj.pl też można zapomnieć. 80% dostępnych stanowisk pracy nie jest publikowanych, tylko jest obsadzanych poprzez tzw. rekrutacje wewnętrzne lub dzięki sieci kontaktów. Trzeba się więc skoncentrować na konkretnym celu i budować wokół niego siatkę kontaktów. Trzeba uderzać do konkretnych firm, narzucać się swoją osobą, proponować darmowe staże, ciągle się przypominać, tak żeby uświadomić przyszłemu pracodawcy, że jest się odpowiednią i zdeterminowaną osobą do danej posady. W Kanadzie wszystko można załatwić przez odpowiedni kontakt. Żeby taki kontakt zdobyć, trzeba postawić na komunikację i gadać, gadać i gadać o tym, że się szuka pracy. Nigdy nie wiadomo, kto akurat okaże się pomocny w znalezieniu pracy: czy pani z pieskiem na spacerze, której mąż okaże się właścicielem firmy, która akurat rekrutuje pracowników, czy sąsiad z naprzeciwka, który słyszał własnie o jakiejś ofercie pracy, czy w poczekalni u lekarza spotkasz kogoś, kto akurat wie, gdzie możesz aplikować z twoimi kwalifikacjami – kontakty, kontakty i jeszcze raz kontakty. Nie masz kontaktów? Zacznij poznawać ludzi! I co najważniejsze - nie idź na łatwiznę i nie szukaj kontaktów tylko i wyłącznie wśród Polaków. Nawet jeśli znajomość języka nie pozwala ci na swobodną komunikację, nie bój się i przełam swoje opory. Pamiętaj, że języka nauczysz się najszybciej poprzez kontakty towarzyskie w anglojęzycznym środowisku. Otwórz się na inne kultury, a przede wszystkim poznawaj Kanadyjczyków!

8. Musisz być na miejscu
No i oczywiście najważniejsze, aby znaleźć pracę w Kanadzie, trzeba tam po prostu pojechać. Szukanie pracy „z Polski” jest stratą czasu. Nikt nie zatrudni pracownika, jeśli nie zobaczy go najpierw na własne oczy. Kandydatów startujących spoza Kanady nie traktuje się poważnie, w myśl zasady: „Jeśli mu tak zależy na pracy w Kanadzie, to dlaczego jeszcze tu nie przyleciał?”. 

9. Chcesz jechać na wymarzone wakacje?
Jesteś już w Kanadzie dłuższy czas, dostałeś wreszcie wymarzoną pracę odpowiadającą twoim kwalifikacjom, masz odłożone trochę grosza i myślisz o wakacjach? Cudownie, ale nie masz na to czasu. Podejmując pracę w w kanadyjskiej firmie przez pierwszych 5 lat możesz liczyć maks. na 10-15 dni wolnych w roku, powyżej 5 lat może uda się dostać więcej. Dlatego, tak wielu emerytów z Kanady czy Stanów podróżuje. Dopiero wtedy mają na to czas! 

10. Coraz więcej imigrantów
Świat się kurczy, nowe fale imigrantów zalewają Kanadę, co powoduje, że na rynku pracy panuje olbrzymia konkurencja. Trzeba się wykazać niesamowitą siłą przebicia i wytrwałością, a ponadto umieć się odpowiednio zaprezentować, sprzedać, żeby znaleźć pracę. Powodem tej tendencji jest ogólnoświatowy kryzys.

Zakładając, że zdecydujesz się na ciężki początek, poświecisz kilka lat na ogarnięcie ww. aspektów i zaczniesz w końcu pracować w zawodzie - emigruj do Kanady. Według mnie, nie jest to jednak kraj dla każdego, ale głównie dla młodych osób, które dopiero wchodzą w życie. Absolwenci szkół średnich czy studiów, którzy mieszkają w kraju, w którym nie widzą dla siebie przyszłości i nie mają nic do stracenia, śmiało mogą podjąć wyzwanie wyjazdu i życia w Kanadzie. Natomiast ludzie z wyższym wykształceniem i wieloletnim doświadczeniem zawodowym, mają dużo lepsze perspektywy rozwoju w krajach EU. Start jest tu dużo łatwiejszy, bo odchodzi kwestia pozwolenia na pobyt, czy też uznawalności wykształcenia/doświadczenia zawodowego. Europa to Europa, Kanada rządzi się swoimi prawami. Zbyt pochopna decyzja o wyjeździe może się okazać dla niektórych uwstecznieniem się, stratą czasu i pieniędzy. Motywy wyjazdu są oczywiście kwestią indywidualną i często wynikają z piramidy potrzeb. Nawet jeśli ktoś jest względnie zadowolony ze swojego dotychczasowego stabilnego i bezpiecznego życia, może poczuć się znudzony. Szuka wtedy nowych wyzwań, aby zmienić otoczenie i przeżyć coś nowego, ekscytującego. Każdy goni swojego króliczka. Nie zawsze są nim pieniądze. 

środa, 20 listopada 2013

Aussie English

Bardzo jestem ciekawa australijskiego angielskiego i wrażenia jakie na mnie wywrze. Ciekawostki na temat tego języka przedstawię w dzisiejszym wpisie.



Trzeba zacząć od tego, że Australia, ma bardzo niechlubną historię. Od 1788 roku była to brytyjska kolonia karna, na którą zsyłano wszelkiej maści przestępców. Fakt ten miał swoje lingwistyczne konsekwencje, gdyż wczesny australijski był językiem ludzi biednych, z marginesu, skonfliktowanych z prawem, złodziei i morderców. Wiele słów używanych współcześnie wywodzi się właśnie z brytyjskiego kryminalnego slangu, jak np. „plant” – dawniej dziupla, gdzie w Londynie przechowywano skradzione dobra do czasu, aż zrobiło się na tyle bezpiecznie, żeby je zabrać.  Dziś powszechne jest używanie słowo „to plant” co oznacza schować. Mówi się np. „planting Christmas presents” czyli „schować świąteczne prezenty”, żeby dzieci nie mogły ich znaleźć. Australijczycy używają tych słów, często nawet nie zdając sobie sprawy z ich pochodzenia.



Strine - australijski slang

Strine składa się ze słów i zwrotów, które mogą mieć inne znaczenie niż w brytyjskim, czy amerykańskim angielskim. Wiele słów zostało zapożyczonych od Aborygenów, pierwszych osadników lub zostało po prostu stworzonychSłowa zapożyczone od tubylczej ludności to najczęściej nazwy roślin i zwierząt. Np. w Perth na małego kangura australijskiego mówi się euro, rak (skorupiak) to marron, a różne rodzaje eukaliptusa nazywają się jarrah, karri czy wandoo. Z zapożyczeniami z aborygeńskiego wiąże się ciekawa historia. Kapitan Cook, który kolonizował Antypody zobaczył po raz pierwszy niezwykłe zwierzę skaczące na dwóch nogach i zapytał tubylców jak się nazywa. W odpowiedzi usłyszał „kangaroo”, co skrzętnie odnotował w swoim dzienniku. Jak się później okazało „kangaroo” bynajmniej nie oznaczało kangura, tylko coś w rodzaju brzydkiego słowa lub w najlepszym wypadku „nie wiem”. Ale kangur kangurem pozostał.


A oto przykład australijskiego slangu:



Sheila to inaczej dziewczyna. Słowo to zostało zapożyczone od irlandzkich osadników. Najpierw sheila oznaczało Irlandkę, a paddy Irlandczyka. Potem na każdą dziewczynę mówiono sheila. Dziś sheila w języku kolokwialnym jest również terminem obraźliwym oznaczającym mężczyznę, który zachowuje się jak kobieta.


Znamienne dla australijskiego jest również powszechne skracanie słów do jednej sylaby i dodawanie do niej końcówki. Ten zabieg lingwistyczny powoduje, że australijski ma swój szczególny urok:

–ie                                                                                          
Aussie             - Australian                                          
brekkie           - breakfast
Chrissie          - Christmas
ciggie              - cigarette
chockie           - chocolate

lub –y
comfy              - comfortable
exy                  - expensive
kindy               - kindergarten
footy                - football
telly                 - TV
  
lub - o  
arvo                 - afternoon
doco                - documentary
muso               - musician
smoko             - break for a cigarette
vego                - vegetarian


poniedziałek, 18 listopada 2013

Marokański geniusz dowcipu prosto z Francji

Jamel Debbouze 

Podczas mojego pobytu we Francji zetknęłam się ze specyficznym poczuciem humoru. Z czasem ten humor zaczęłam coraz bardziej doceniać. Wśród geniuszy francuskiego humoru jest kilka nazwisk, które zasługują na szczególną uwagę, jest wśród nich Jamel Debbouze. Humor ten opiera się na ironii, sarkazmie, absurdzie, humorze sytuacyjnym, a przede  wszystkim językowym. Francuzi uwielbiają zabawę słowem, stąd znajomość francuskiego jest pożądana,  aby w pełni docenić tą formę komizmu. Fakt, że humor francuski coraz bardziej przesiąka humorem arabskim, czyni go jeszcze bardziej specyficznym. Charakterystycznym jest też ironizowanie ze wszystkich i wszystkiego. Nie ma świętości, każdy temat jest dobry do "obróbki". Niektórych odbiorców może to razić. Dlatego, aby złapać francuski humor trzeba mieć dystans do wielu rzeczy i przede wszystkim do samych siebie.

Jamel jest moim absolutnym idolem. Urodził się 18 czerwca 1975 we Francji w rodzinie marokańskich imigrantów. Dorastał w miejscowości Trappes pod Paryżem. W swoich skeczach nawiązuje chętnie do marokańskich korzeni. Sam mówi, że Francja jest jego matką, a ojcem Maroko.  Porusza problematykę mniejszości maghrebskiej we Francji i jako wnikliwy, wrażliwy i trafny obserwator ocenia rzeczywistość jaką widzi nie bez nutki goryczy. Jamel posiada fenomenalne poczucie humoru i jest swoistym zjawiskiem na francuskiej scenie kabaretowej. Jest uwielbiany zarówno przez Arabów, jak i przez rodowitych Francuzów. W Polsce nie jest tak popularny chyba, że w środowisku frankofilów. Szerszej polskiej publiczności znany jest jedynie z roli w filmie Asterix i Obelix. Misja Kleopatra oraz Amelii, a to zaledwie wycinek jego niezwykłych umiejętności scenicznych. Jego dorobek artystyczny jest tak bogaty, że niemożliwym jest przedstawić go w jednym poście. 


Cechą charakterystyczną Jamela jest to, że zawsze trzyma w kieszeni prawą rękę. To nie jest jakiś nonszalancki gest, tylko następstwo tragicznego wypadku, jakiemu uległ mając 15 lat. Podczas przekraczania torów na stacji kolejowej w rodzinnym Trappes został uderzony przez pociąg jadący z prędkością 150km/h, w wyniku czego stracił władze w prawym ramieniu.
Jamel jest przede wszystkim komikiem i scenarzystą, zajmuje się również aktorstwem i produkcją filmową. Polubiłam go w szczególności za rolę w serii H, gdzie wcielił się w postać Jamela Driddi, zwariowanego recepcjonisty pracującego w szpitalu.

Dziś chciałam Wam przedstawić próbkę jego obezwładniającego poczucia humoru. Tutaj Jamel daje lekcję muzyki znanemu artyście z Belgii - Stromae (z polskimi napisami):



czwartek, 14 listopada 2013

Już za miesiąc Australia :)

O podróży na Antypody marzy chyba każdy z nas. Olbrzymi dystans jaki dzieli ten kontynent od reszty świata powoduje, że podróż do Australii jest często podróżą życia i to nie tylko ze względu na koszty finansowe.


Przez dłuższy czas myślałam o emigracji do Australii. Stwierdziłam jednak, że spowodowałoby to całkowite odcięcie się od wszystkiego, co w życiu ważne: od rodziny, przyjaciół, znajomych, kraju, kultury europejskiej, a na takie wyrwanie z korzeniami nie byłabym raczej gotowa.

Tak czy inaczej, jedno z moich marzeń spełni się już za miesiąc.


Kierunkiem podróży jest Australia Zachodnia, czyli Perth i okolice. Jestem na etapie studiowania przewodnika i opracowywania planu wycieczki, która potrwa niecały miesiąc. Ile przez ten czas uda się zobaczyć nie wiem, ale najważniejsze jest to, że moja stopa wreszcie postanie na australijskiej ziemi. Szczegóły już wkrótce...


wtorek, 12 listopada 2013

Jacy są Chińczycy?

Przez wiele lat byłam zafascynowana Bliskim Wschodem i kulturą arabską. Interesowało mnie dosłownie wszystko: język, muzyka, literatura, historia, kuchnia, mentalność, religia, jednym słowem to, co pozwoliłoby mi jak najlepiej poznać świat arabski. Mimo, że jest to nadal moja wielka pasja, wyczuwam coraz głębsze zainteresowanie Dalekim Wschodem. Japonia, Chiny, Korea Południowa to kraje, które chciałabym w przyszłości odwiedzić.

Jeśli chodzi o Chińczyków, tak niewiele o nich wiemy, a mianowicie,  że jest to najliczniejszy na świecie naród, pracowity, zajadający się ryżem, popijający herbatą i nie znoszący Japończyków. Królują oczywiście stereotypy.


Ostatnio wpadła mi w ręce świetna książka – „Przewodnik ksenofoba – Chińczycy” autorstwa Chinki Zhu Song, która w fenomenalny i humorystyczny sposób opisuje swoich rodaków.
Według tej książki sporządziłam listę najciekawszych faktów o mieszkańcach Chin:

Fakt #1 Są niesamowicie dumni z tego, że urodzili się w najstarszej i nieprzerwanie istniejącej cywilizacji na świecie. Każdy, kto nie miał szczęścia urodzić się Chińczykiem, jest według nich "obcym diabłem".

Fakt #2 W razie problemów i trudnych chwil nie rozpaczają, ani nie panikują. Zachowują stoicką postawę i nieprzerwanie robią swoje, czekając na zmianę biegu wydarzeń. Wynika to z  wyznawanego przez Chińczyków konfucjanizmu. Żyją w głębokim przeświadczeniu, że życie toczy się niczym diabelski młyn: kiedy jesteś na dole, siedź spokojnie i czekaj, bo przecież koło obróci się i znów będziesz na górze. Ulubionym powiedzeniem Chińczyków w obliczu trudności jest „jiu zheyang” co oznacza „tak to już jest”.

Fakt #3 Nie lubią Japończyków, a Koreańczyków postrzegają jako młodszych braci, obdarowując ich swą przyjaźnią i ostrzeżeniami. Szanują Europejczyków ze względu na ich historię i kulturę, mimo, że jest znaczenie młodsza od chińskiej. Na Rosjan patrzą podejrzliwie, co wynika z odwiecznych zatargów terytorialnych. Na Amerykanów także trzymają swe czujne oko.

Fakt #4 Chińczyków, którzy urodzili się i wychowali za granicą wartościują pod względem ich przywiązania do tradycji i języka ojców. Tych, którzy nie znają chińskiego traktują niemalże jako zdrajców, którzy splamili honor rodziny i całego narodu. Najgorsza obelga dla Chińczyka to nazwać go „bananem” – żółty na zewnątrz, biały wewnątrz. Jeśli wyglądasz jak Chińczyk, musisz mówić po chińsku.

Fakt#5 Chińczycy postrzegają siebie jako ludzi praktycznych, stoickich, pracowitych i zdolnych do niebywałych rzeczy. Dzięki olimpiadzie w Pekinie w 2008 roku udowodnili całemu światu  że są w stanie zorganizować gigantyczny show i sprawić, że wszystkim opadną szczęki.



Fakt#6 Twarz jest istotą chińskiej duszy. To synonim godności i reputacji. Chińczycy dbają nieustannie o zachowanie twarzy, a także szanują prawo innych do zachowania twarzy. Dlatego rzadko kiedy Chińczyk jasno wyrazi swoje zdanie, raczej wybierze umiarkowaną drogę wyrażania umiarkowanych opinii. W ten sposób starają się nie urazić nikogo i nie odmawiać tym samym prawa do zachowania twarzy.

Fakt #7 Bardzo ważną i pożądaną cechą jest tzw. re’nao, czyli porywczość i hałaśliwość. Wszystko zdaje się poświadczać ten fakt. Chińczycy wynaleźli sztuczne ognie, żeby było bardziej wybuchowo i hałaśliwie.  Słynny chiński taniec lwa jest ogłuszający i dynamiczny. Wesela są również hałaśliwe, a ich kolorem przewodnim jest czerwień. Re’nao uosabia pełnię życia. W końcu ciszą i spokojem Chińczycy będą się rozkoszować po śmierci. Za życia trzeba re’nao czyli żyć.



Fakt #8 W Chinach nie ma miejsca dla indywidualistów  Chińczycy mają typowo stadną mentalność. Wystarczy, ze jedna osoba coś zrobi, a reszta społeczeństwa w owczym pędzie ją naśladuje  Skoro inni ludzie rodzą się, kształcą, pracują, pobierają się, mają dzieci, opiekują się swoimi rodzicami, to musi być w tym jakaś logika. Miliard ludzi nie może się przecież mylić. Jest więc w mentalności chińskiej głęboko zakorzeniona niechęć do odstawania od reszty i strach przed zostaniem nazwanym biantai, czyli nienormalnym.

Fakt#9 Język chiński, który należy do najtrudniejszych języków świata jest tak skomplikowany, że nawet jeśli ktoś potrafi się nim płynnie porozumiewać, może być kompletnym analfabetą. Obecnie istnieje system ponad 30 000 znaków, z których każdy ma wiele składowych. Zapamiętanie tych znaków jest niezwykle trudne, stąd Chińczycy mają doskonałą pamięć i potrafią bez problemu zapamiętywać numery telefonów, czy adresy. Najważniejsze są dwa dialekty: mandaryński i kantoński. Mandaryński jest dialektem tonicznym rozróżniającym 4 tony. I tak słowo ma może oznaczać w zależności od tonu: koń zdrętwiały matka lub przeklinać.


Fakt#10 Chińczycy ponad wszystko cenią wykształcenie. Ludzi uczonych otaczają niemal boską czcią. Taki sam stosunek mają do rodziców i przodków - wielbią ich bezgranicznie. Dla przykładu, jeśli Chińczyk jest doktorem nauk, laureatem Nagrody Nobla i do tego jest oddany rodzinie, to zgodnie z chińskim systemem wartości jest ideałem człowieka.


Jeśli chcecie przeczytać więcej o chińskiej mentalności, polecam:



Polecam też bardzo fajny blog, z którego możecie się dowiedzieć więcej o życiu w Chinach i chińskim społeczeństwie:

piątek, 8 listopada 2013

Jak wyjechać do Kanady na stałe?

Najszybsza droga do stałego pobytu czyli Provincial Nominee Program
Dla wielu osób Kanada jest synonimem dobrobytu, lepszego życia i nieograniczonych możliwości. Ja sama przeżyłam fascynację tym krajem i postanowiłam tam wyjechać na stałe. W jednym z postów opisałam swoje zwieńczone sukcesem starania o uzyskanie tymczasowego pozwolenia na pracę do Kanady.



Są różne drogi emigracji do Kanady. Wszystko zależy od determinacji, kwalifikacji zawodowych i specjalizacji osoby starającej się o wyjazd. W dzisiejszym wpisie przedstawię Wam najszybszą drogę do uzyskania stałego pobytu, jakim jest Provincial Nominee Program.

Program jest propozycja dla imigrantów, którym zależy na szybkim uzyskaniu rezydentury. Co z tego ma rząd kanadyjski skoro taki program uruchomił? Przede wszystkim zasiedla prowincje, które są mało atrakcyjne i słabo zaludnione, pełnymi energii do pracy ludźmi. Chodzi im głównie o młodych, wykształconych, znających angielski. Wiadomo, że imigranci najlepiej napędzają gospodarkę. Każda prowincja posiada swój własny PNP. W praktyce wygląda to jednak tak, że im gorsza prowincja, tym atrakcyjniejszy program imigracyjny posiada. Weźmy pod uwagę prowincje leżące w środkowej części kraju: Saskatchewan i Manitoba. Są to płaskie równiny, prerie, niemal całkowicie pozbawione lasów. Brak naturalnych zapór w postaci gór powoduje, że lodowate arktyczne powietrze swobodnie przepływa, kształtując klimat tych prowincji. Jednym słowem, jest straaaasznie zimno. Lata są krótkie i upalne, a zimy śnieżne i mroźne z temperaturami dochodzącymi do -45. Do tego krajobraz jest na tyle monotonny i płaski, że krążą nawet dowcipy na ten temat: Jeśli pies ucieknie ci w Manitobie, to nie ma problemu. I tak widać go na horyzoncie przez 3 dni.


Obie prowincje mają za to bardzo atrakcyjne programy imigracyjne. Jeśli ktoś jest gotowy płacić taką cenę w zamian za zdobycie szczytnego miana rezydenta np. prowincji Saskatchewan lub Manitoby, to jest to do zrealizowania.

Saskatchewan Immigration Nominee Program w skrócie zwany SINP jest wzorcowym przykładem kanadyjskiego programu imigracyjnego. Jest to program administrowany przez prowincję na podstawie specjalnego porozumienia z rządem federalnym. Przedstawiam ten program jako wzór, bo rzeczywiście wygląda bardzo przejrzyście i zachęcająco:

I tak SINP na wstępie zachęca do wyboru prowincji Saskatchewan jako przyszłego miejsca zamieszkania chwaląc się najszybszym okresem procesowania aplikacji i specjalnie wyznaczonymi urzędnikami imigracyjnymi, którzy pomagają za darmo przejść przez cały proces. Program prowincji Manitoba jest równie atrakcyjny.


Jak to zrobić w praktyce?

1. Uzyskać pozwolenie na pracę w ramach programu International Experience Canada: 
2. Kupić buty śniegowce, grubą kurtkę zimową, kilka swetrów, rękawiczki, czapkę uszatkę i lecieć do SK albo MB
3. Na miejscu znaleźć pracę z listy zawodów NOC A,B lub O. Przepracować u jednego pracodawcy min. 6 m-cy i po upływie tego czasu natychmiast aplikować w ramach programu PNP. (Program z SK i MB umożliwiają aplikowanie także spoza Kanady, więc jeśli coś nie wypali z jednym pracodawcą, można próbować u innego z Polski)
4. Uzyskanie statusu rezydenta składa się z dwóch etapów: nominacji z prowincji i części federalnej. Uzyskanie nominacji z MB wynosi średnio 3 m-ce, a ze SK 6 m-cy. Do tego dochodzi 8-12 m-cy na wydanie statusu rezydenta przez rząd. Najważniejsze to uzyskać nominacyjny Letter of Support z prowincji przed upływem ważności pozwolenia na pracę z IEC. Na podstawie tego dokumentu należny aplikować o przedłużenie pozwolenia na pracę. Po otrzymaniu przedłużenia pozwolenia na pracę (zwykle na 2 lata) w ciągu 6 m-cy należy aplikować o pobyt stały czyli o rezydenturę. Otrzymuje się ją z reguły w ciągu 8-12 m-cy.



I tym sposobem przy wyborze tych dwóch prowincji można uzyskać rezydenturę w ciągu niespełna 2 lat.

Uwaga!!! Jest to rezydentura konkretnej prowincji, która nas nominowała. Nie można uzyskać rezydentury z nominacji danej prowincji, a po jej otrzymaniu tak po prostu przeprowadzić się do innej części Kanady. Byłoby to uznane za świadome nieuczciwe działanie i mogłoby narazić danego aplikanta na cofnięcie rezydentury i wydalenie z kraju. Jeśli już ktoś miałby zamiar przeprowadzić się do cieplejszej i bardziej zróżnicowanej pod względem krajobrazu prowincji powinien odczekać przynajmniej rok, żeby nie wzbudzać podejrzeń władz federalnych. Wszelkie nieuczciwości w procesie imigracyjnym mogą w dalszej perspektywie zamknąć drogę do uzyskania obywatelstwa, które to dopiero daje pełną wolność i prawa.


czwartek, 7 listopada 2013

Codzienne życie w Syrii (1)

Wszystkie moje zapiski dotyczą okresu sprzed wojny domowej. Przedstawiają  Syrię, jaką pamiętam, jako urokliwy i przyjazny kraj, w którym spędziłam jeden z najciekawszych okresów w moim życiu. Życie biegło wtedy normalnym trybem, na ulicach było bezpiecznie, spokojnie i to nawet w nocy. Funkcjonowały urzędy, szpitale, kantory, banki, sklepy, targi, restauracje, kina. Produkty były tanie, niczego nie brakowało. Wszystko to należy jednak do przeszłości. W czasie trwającej od stycznia 2011 roku wojny zginęło lub opuściło ją wielu jej mieszkańców, budynki legły w gruzach, zapanował chaos i terror. Z Syryjczykami, których znałam, nie mam kontaktu od dawna i nie mam pewności, czy jeszcze żyją... Rozmiar zniszczeń i strat poznamy tak naprawdę dopiero po zakończeniu wojny.

Początki


Do Damaszku przyleciałam pod koniec września. Kiedy w Polsce zaczynało się już czuć jesienny chłód, tam nadal trwało wspaniałe gorące i suche lato z temperaturami przekraczającymi 30 stopni. Pierwsze  wrażenie - czułam, jakbym przeniosła się do innego świata, na inną planetę. Niemal wszystko zaskakiwało, różnił się jedynie poziom mojego zdumienia.

Moje pierwsze wyjście na ulicę przeraziło mnie. Uderzył mnie wszechogarniający gwar, nawoływania sprzedawców, krzyki ludzi, tłok na ulicach, samochody z trudem próbujące się przecisnąć przez wąskie damasceńskie uliczki, klaksony, od których bolała głowa. Słychać je było zawsze  i wszędzie, nawet jeśli nie było potrzeby ich używania. Po prostu syryjscy kierowcy komunikowali się w ten sposób. Zaczęłam odnosić wrażenie, że jest to forma jakiegoś skomplikowanego systemu komunikacji werbalnej, który służył im do prowadzenia dialogów na drodze.


Klaksony używało się też na drogach „szybkiego ruchu” podczas manewru wyprzedzania, skrętu być może żeby wspomóc lub zastąpić słabo lub w ogóle niedziałające kierunkowskazy.


Przejście przez ulicę, było za każdym razem obarczone wysokim ryzykiem przejścia w ogóle „na tamtą stronę”, gdyż nie było żadnych przejść dla pieszych, a niektóre drogi były bardzo ruchliwe. 


Przez pierwszy tydzień bałam się wychodzić sama na ulicę. Po pierwsze dlatego, że obawiałam się, że w krętych, wąskich uliczkach Damaszku niechybnie zabłądzę i nie trafię z powrotem do domu. W Damaszku nie było, tak jak u nas, tabliczek z nazwami ulic, numerami. Wszystkie uliczki były wąskie i wyglądały tak samo. O drogę trzeba było pytać ludzi, skądinąd bardzo miłych i pomocnych, a do tego niezbędna była znajomość arabskiego. Na początku nie mówiłam zbyt dobrze, rozumiałam jeszcze mniej, więc moje obawy były uzasadnione.


Po drugie, bałam się reakcji otoczenia. Mężczyzn, co oczywiste - w Damaszku nie było zbyt wiele blond Europejek, więc pojawienie się takiej kobiety wzbudzało żywe zainteresowanie. Kobiet - o dziwo to właśnie z ich powodu moje pierwsze wyjście na ulicę było niezbyt przyjemnym doświadczeniem. Poszłam z kolegą na targ i w momencie kiedy on kupował owoce, otoczył mnie wianuszek starszych kobiet w czarnych galabijach i ostro komentowały mój nieprzyzwoity strój. Dodam, że było bardzo gorąco, a ja miałam wtedy na sobie długie dżinsy i t-shirt bez dekoltu. Nie rozumiałam dokładnie tego, co mówiły, ale cmokanie, kiwanie głowami i wyraźna dezaprobata w ich głosie sprawiły, że nigdy już tak na ulicę nie wyszłam. Po tym zdarzeniu zakupiłam niezwłocznie w pobliskim sklepie długą bawełnianą koszulę z długimi rękawami sięgającą mniej więcej do połowy ud i  i miałam spokój, przynajmniej ze strony kobiet. 


Mężczyźni zaczepiali do końca, niezależnie od tego, co miałam na sobie. Jednak muszę przyznać, że były to wyjątki. Byłam bardzo mile zaskoczona uprzejmością, spokojnym i przyjaznym stosunkiem Syryjczyków do mojej osoby. Były niemiłe incydenty, kiedy musiałam soczyście zakląć po arabsku, żeby uzmysłowić niektórym osobnikom, że tu mieszkam i nie pozwolę sobie na brak szacunku, ale ogólnie spotkałam się z bardzo przyjacielskim i miłym traktowaniem. Ponadto bardzo entuzjastycznie reagowano na moje próby mówienia po arabsku. Byli wyraźnie zaciekawieni, szukali kontaktu, okazji do spotkań. Miałam wrażenie, że posiadanie w gronie znajomych osób z Europy było dla większości prestiżem. Pozwolę sobie na porównanie, że tak u nas, w niektórych kręgach, traktuje się gości ze Stanów Zjednoczonych.

A oto jak ewoluowała moja ocena sytuacji: 
Pierwsza reakcja: „Boże, jak ja tu wytrzymam?” 
Po miesiącu już myślałam: „Jak tu fajnie, chcę tu zostać”. 
Po dłuższym pobycie, wypośrodkowałam swój osąd i doszłam do wniosku : „ Dobrze jest żyć tu przez jakiś czas, poznać ten inny świat, zebrać ciekawe doświadczenia, ale na dłuższy pobyt się jednak nie zdecyduję.” 



wtorek, 5 listopada 2013

Wyścigowy weekend

W ten weekend miałam okazję oglądać gonitwę na warszawskim Służewcu. Korzystając z okazji, chciałabym przedstawić kilka ciekawostek dotyczących toru, jak i samych wyścigów konnych.


Tor Służewiec
Tor wyścigów konnych funkcjonuje na Służewcu od 1939 r. Był to wtedy najnowocześniejszy i największy tor wyścigów konnych w Europie. Co ciekawe, do 1938 r. wyścigi odbywały się na Polu Mokotowskim, gdzie obecnie jest piękny park, tak chętnie odwiedzany przez mieszkańców Warszawy.

Służewiec mimo, że rozpoczął działalność w roku tak tragicznym dla losów Polski i świata, szczęśliwie nie został zniszczony. Do dziś zachował swą oryginalną formę architektoniczno-przestrzenną, w tym 3 zabytkowe trybuny. W czasie wojny stacjonowały tu oddziały SS, budynki służyły Niemcom za magazyny wojskowe, a konie zostały wywiezione. Wyścigi wróciły tu w 1946 roku.

Tor usytuowany jest na powierzchni 138 ha i stanowi przepiękną enklawę zieleni w samym sercu stolicy. Zdumiewa fakt, że jest tam, aż 6000 różnych krzewów i 95 gatunków drzew. Służewiec nazywany jest także „miasteczkiem wyścigowym” ze względu na liczne obiekty, w tym stajnie dla 800 koni.

Oprócz gonitw rozgrywanych od kwietnia do listopada, odbywają się tu imprezy, pikniki, koncerty, które stanowią ambitną próbę przywrócenia dawnej świetności tego obiektu jako centrum towarzyskiego życia Warszawy.

Kilka słów o wyścigach

Wyścigi konne w obecnej formie zostały po raz pierwszy zorganizowane w Anglii w XVIII w. Ten sport jest na Wyspach niezwykle popularny, zwłaszcza w kręgach arystokracji. Członkowie rodziny królewskiej są częstymi gośćmi podczas gonitw.

Konie ścigają się na zróżnicowanej powierzchni: trawiastej, piaskowej i syntetycznej. Biegną też na różnych dystansach, najczęściej na 1000-3200 m. Różna jest też ranga gonitw, najbardziej prestiżowe są klasyki, których zwycięzcy zapisują się na stałe w historii wyścigów. Najważniejsze to m.in. St. Leger, bieg o Nagrodę Rulera, Derby.

Wielkimi miłośnikami wyścigów konnych są oczywiście Arabowie. Rozgrywany w Dubaju bieg o Puchar Świata ma najwyższą na świecie pulę nagród wynoszącą 10 mln dolarów (!). Najsłynniejsze są konie czystej krwi arabskiej pochodzące z Półwyspu Arabskiego. Arabowie hodowali je w czystości maści, w ścisłym podziale na siwe  saklavi, kasztanowe – munighi i gniade – kuhailan. Odmian tych ze sobą nie krzyżowano, uważając je za odrębne rasy.


Moje pierwsze spotkanie z koniem czystej krwi arabskiej miało miejsce w Jordanii. Pierwsza moją reakcją, gdy go zobaczyłam było: „jaki on mały”. Araby są rzeczywiście szczupłe, filigranowe, za to bardzo zwrotne i szybkie. Podobno niesamowicie przywiązują się do człowieka i nie znoszą samotności.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...