czwartek, 7 listopada 2013

Codzienne życie w Syrii (1)

Wszystkie moje zapiski dotyczą okresu sprzed wojny domowej. Przedstawiają  Syrię, jaką pamiętam, jako urokliwy i przyjazny kraj, w którym spędziłam jeden z najciekawszych okresów w moim życiu. Życie biegło wtedy normalnym trybem, na ulicach było bezpiecznie, spokojnie i to nawet w nocy. Funkcjonowały urzędy, szpitale, kantory, banki, sklepy, targi, restauracje, kina. Produkty były tanie, niczego nie brakowało. Wszystko to należy jednak do przeszłości. W czasie trwającej od stycznia 2011 roku wojny zginęło lub opuściło ją wielu jej mieszkańców, budynki legły w gruzach, zapanował chaos i terror. Z Syryjczykami, których znałam, nie mam kontaktu od dawna i nie mam pewności, czy jeszcze żyją... Rozmiar zniszczeń i strat poznamy tak naprawdę dopiero po zakończeniu wojny.

Początki


Do Damaszku przyleciałam pod koniec września. Kiedy w Polsce zaczynało się już czuć jesienny chłód, tam nadal trwało wspaniałe gorące i suche lato z temperaturami przekraczającymi 30 stopni. Pierwsze  wrażenie - czułam, jakbym przeniosła się do innego świata, na inną planetę. Niemal wszystko zaskakiwało, różnił się jedynie poziom mojego zdumienia.

Moje pierwsze wyjście na ulicę przeraziło mnie. Uderzył mnie wszechogarniający gwar, nawoływania sprzedawców, krzyki ludzi, tłok na ulicach, samochody z trudem próbujące się przecisnąć przez wąskie damasceńskie uliczki, klaksony, od których bolała głowa. Słychać je było zawsze  i wszędzie, nawet jeśli nie było potrzeby ich używania. Po prostu syryjscy kierowcy komunikowali się w ten sposób. Zaczęłam odnosić wrażenie, że jest to forma jakiegoś skomplikowanego systemu komunikacji werbalnej, który służył im do prowadzenia dialogów na drodze.


Klaksony używało się też na drogach „szybkiego ruchu” podczas manewru wyprzedzania, skrętu być może żeby wspomóc lub zastąpić słabo lub w ogóle niedziałające kierunkowskazy.


Przejście przez ulicę, było za każdym razem obarczone wysokim ryzykiem przejścia w ogóle „na tamtą stronę”, gdyż nie było żadnych przejść dla pieszych, a niektóre drogi były bardzo ruchliwe. 


Przez pierwszy tydzień bałam się wychodzić sama na ulicę. Po pierwsze dlatego, że obawiałam się, że w krętych, wąskich uliczkach Damaszku niechybnie zabłądzę i nie trafię z powrotem do domu. W Damaszku nie było, tak jak u nas, tabliczek z nazwami ulic, numerami. Wszystkie uliczki były wąskie i wyglądały tak samo. O drogę trzeba było pytać ludzi, skądinąd bardzo miłych i pomocnych, a do tego niezbędna była znajomość arabskiego. Na początku nie mówiłam zbyt dobrze, rozumiałam jeszcze mniej, więc moje obawy były uzasadnione.


Po drugie, bałam się reakcji otoczenia. Mężczyzn, co oczywiste - w Damaszku nie było zbyt wiele blond Europejek, więc pojawienie się takiej kobiety wzbudzało żywe zainteresowanie. Kobiet - o dziwo to właśnie z ich powodu moje pierwsze wyjście na ulicę było niezbyt przyjemnym doświadczeniem. Poszłam z kolegą na targ i w momencie kiedy on kupował owoce, otoczył mnie wianuszek starszych kobiet w czarnych galabijach i ostro komentowały mój nieprzyzwoity strój. Dodam, że było bardzo gorąco, a ja miałam wtedy na sobie długie dżinsy i t-shirt bez dekoltu. Nie rozumiałam dokładnie tego, co mówiły, ale cmokanie, kiwanie głowami i wyraźna dezaprobata w ich głosie sprawiły, że nigdy już tak na ulicę nie wyszłam. Po tym zdarzeniu zakupiłam niezwłocznie w pobliskim sklepie długą bawełnianą koszulę z długimi rękawami sięgającą mniej więcej do połowy ud i  i miałam spokój, przynajmniej ze strony kobiet. 


Mężczyźni zaczepiali do końca, niezależnie od tego, co miałam na sobie. Jednak muszę przyznać, że były to wyjątki. Byłam bardzo mile zaskoczona uprzejmością, spokojnym i przyjaznym stosunkiem Syryjczyków do mojej osoby. Były niemiłe incydenty, kiedy musiałam soczyście zakląć po arabsku, żeby uzmysłowić niektórym osobnikom, że tu mieszkam i nie pozwolę sobie na brak szacunku, ale ogólnie spotkałam się z bardzo przyjacielskim i miłym traktowaniem. Ponadto bardzo entuzjastycznie reagowano na moje próby mówienia po arabsku. Byli wyraźnie zaciekawieni, szukali kontaktu, okazji do spotkań. Miałam wrażenie, że posiadanie w gronie znajomych osób z Europy było dla większości prestiżem. Pozwolę sobie na porównanie, że tak u nas, w niektórych kręgach, traktuje się gości ze Stanów Zjednoczonych.

A oto jak ewoluowała moja ocena sytuacji: 
Pierwsza reakcja: „Boże, jak ja tu wytrzymam?” 
Po miesiącu już myślałam: „Jak tu fajnie, chcę tu zostać”. 
Po dłuższym pobycie, wypośrodkowałam swój osąd i doszłam do wniosku : „ Dobrze jest żyć tu przez jakiś czas, poznać ten inny świat, zebrać ciekawe doświadczenia, ale na dłuższy pobyt się jednak nie zdecyduję.” 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...